"Nieśmiertelni zapomnieli komu zawdzięczają istnienie. Zahra jednak zawsze pamięta zdrady"
Pałac Ruyth
Pałac Ruyth
Była już w
podeszłym wieku. Nawet jak na Nieśmiertelną, wydawała się juz leciwa. Mimo, to była narażona na ciągłe zbieganie po schodach, co sił w nogach. I pomyśleć, że to wszystko przez małą istotkę, która znikała
na długie godziny, albo nawet dni, aby nagle się pojawiać w najmniej
oczekiwanych momentach.
Matka Czasu już
dawno przyzwyczaiła się do tajemniczych eskapad swojej podopiecznej. Właściwie,
to nie miała innego wyjścia, ta dziewczynka, robiła to, co uważała za słuszne w
danej chwili. Ale tym razem Matka zaczęła się już o nią martwić. Nie było jej
prawie tydzień, co powodowało, że w głowie kobiety pojawiały się czarne myśli. Miała
ona dopiero przecież dziesięć lat, a Ruten nie był bezpieczny ostatnimi czasy.
Dlatego, gdy tylko dowiedziała się od służki, że Callea pojawiła się w pałacu,
postanowiła natychmiast sprawdzić, czy się jej nic nie stało. Instynkt
podpowiadał jej, gdzie znajdzie dziewczynkę. Od razu podążyła do ogrodu, który
otaczał cały Ruyth. Mimo późnej jesieni, cały teren tonął w zieleni i
kolorowych kwiatach. Z daleka usłyszała śmiech, brzmiący jak dzwoneczki i inny,
bardziej ostry odgłos. Od razu poznała, kto go wydobywa. Przekroczyła granicę
sadu i stanęła na polanie. Na tej trawiastej przestrzeni, bawiły się dwie małe
istotki. Mały aniołek w postaci dziewczynki i jej zwierzęcy przyjaciel.
Niektóre dzieci posiadały psy, czy też koty, ale nie jej podopieczna. Ona
musiała wziąć pod swoją opiekę Votra, który za parę miesięcy, będzie większy od
niejednego domu. Matka obawiała się, co też powie, niektórym gospodarzom, gdy
ich bydło zacznie znikać.
Spojrzała na Callee.
Jej proste, długie do pasa blond włosy powiewały w biegu. Uśmiech rozjaśniał
jej twarz, jak i hebanowe oczy, które tak często pozostawały zimne i bez wyrazu.
Jej mała dziewczynka, była wyjątkowa, co oznaczało, że różniła się również od
swoich rówieśników. Dlatego Matka nic nie powiedziała, gdy postanowiła
zaopiekować się Votrem. Na te myśli kobieta przeniosła swój wzrok na drugie
stworzenie. Już teraz Votr sięgał wzrostem ramion Calley, jego srebrne łuski
lśniły w promieniach słońca. Co jakiś czas rozprostowywał skrzydła, jak do
lotu. Choć był jeszcze pisklęciem, wyglądał majestatycznie. Matka Czasu,
wiedziała, że gdy dorośnie, będzie wspaniałym smokiem.
Oboje nieświadomi obecności kapłanki,
biegali po polanie. Nie wiele było takich chwil, by Callea, była tak
rozluźniona i szczęśliwa. Parokrotnie w przeciągu miesiąca, Matka, widziała
smutek w pięknych oczach przybranej córki. Nie wiedziała, jaka jest tego
przyczyna, a kobieta na tyle znała dziewczynkę, że wiedziała, że jeśli Callea
sama nie postanowi z nią porozmawiać, ona nic z niej nie wyciągnie.
Nagle dziewczynka
zesztywniała i spojrzała w stronę Matki. Powiedziała coś smokowi i podbiegła do
opiekunki.
- Przepraszam
Matko, że nie przyszłam od razu się przywitać, ale Votr, tak bardzo mnie
prosił, abym się z nim pobawiła – odezwała się skruszona Callea – Nie gniewasz
się?
Gniewać się? Na
nią? Kto mógłby się gniewać na tę drobną, bladą twarzyczkę? Kto mógłby się
oprzeć głębi hebanowych oczu i spojrzeć w nie z naganą?
- Nic się nie
stało kochanie, ale…czy mogłabyś następnym razem uprzedzić mnie, ile cię nie
będzie w domu?
W jednej chwili
wszelkie emocje znikły z twarzy dziewczynki.
- Mam swoje
obowiązki – odparła – Nie możesz mnie od nich odciągać.
- Oczywiście! Po
prostu się o ciebie boję kochanie – wyjaśniła natychmiast Matka, wyczuwając
nastrój podopiecznej.
Callea przyjrzała
się uważnie kobiecie. Jej oczy były pełne magii. Matka Czasu czekała na
decyzje, która będzie niepodważalna.
- Nie mogę obiecać
- odpowiedziała w końcu z wahaniem dziewczynka – ale się postaram.
Kapłance to
wystarczyło. Energia nie zwyciężyła, jej moc była nadal pod kloszem. Pogłaskała
jej blond kosmyki i próbowała zatuszować sztucznym uśmiechem własne
zmartwienia. Callea rosła, a z nią i jej magia. Obawiała się, że to drobne
ciało, może nie wytrzymać tej potęgi. Czy Zahra dobrze wiedziała, co czeka to
dziecko?
- Votr musi
niestety teraz poczekać. Mamy gościa.
- Kogo? – zapytała
podekscytowana Callea.
Matka roześmiała
się, a dziewczynka słysząc jej śmiech, zrobiła naburmuszoną minę.
Tak. Callea była
niesamowita, dziecko i dorosła, w jednym. Nie wiedzieć jednak, czemu, nikomu to
nie przeszkadzało. Nikt nie był zdziwiony jej zachowaniem. Każdy, kto ją poznał
od razu ją akceptował. Była żywym promykiem. A każda istota dąży do ciepła i
światła. Dąży do niej.
Calley.
Nadziei.
C z a r o w n i c y.
Hell
Siedział wygonie
oparty w fotelu, nogi wyłożył na biurko. Była to jedynie poza, ale jednak
skuteczne. Osobnik siedzący naprzeciwko niego, wyglądał, jakby zaraz miał
zwymiotować na jego dywan. Miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, ponieważ, nie
chciał się później tłumaczyć Pani Adners, która była główną gospodynią w jego
posiadłości. Nikt by nie powiedział, że wielki Władca Śmierci, może się obawiać
służącej. Ale coś takiego stwierdziłby tylko zwykły głupiec, który nigdy nie
widział tej kobiety na oczy. Była ona demonicą w każdym znaczeniu tego słowa,
inne stworzenia nocy, wyglądały przy niej jak potulne baranki.
Po raz kolejny
wbił swoje dwukolorowe tęczówki w duszę, która przyszła z nim porozmawiać. Był
to mężczyzna w starczym wieku. Cała jego twarz była naznaczona zmarszczkami,
ale piwne oczy nadal pozostały żywe. Van mógł w nich czytać jak w otwartej
księdze. Nie chciał straszyć gościa, mimo to, musiał dowiedzieć się prawdy.
Złożył nogi na podłogę i pochylił się do przodu.
- Co właściwie
mają znaczyć pogłoski o tym, że na Dworze Oliye dzieją się rzeczy, o których
powinienem wiedzieć?
Mężczyzna spiął
się jeszcze bardziej i wbił się w fotel, jakby starał się zniknąć.
- Nie wiem Panie –
wyszeptał.
Wypielęgnowana
dłoń uderzyła w blat biurka, tak mocno, że niewinna dusza, aż podskoczyła do
góry.
- Posłuchaj –
zaczął Devlish niepokojąco spokojnie – wiem, że szpony pewnej Królowej dotarły
aż tutaj i że niektórzy obawiają się o swoje istnienie. Ale radzę nie
zapominać, kto tutaj ma władzę.
Staruszek połknął
powoli ślinę i skurczył się na swoim siedzeniu. Van widział walkę w oczach
mężczyzny. Zacisnął mocno pięści, aby zachować spokój. Jego temperament mógł
teraz jedynie zaszkodzić, ale utrzymanie go na wodzy, źle oddziaływało na jego
cierpliwość. Jego moc pozostawała na granicy, a dłonie musiał schować pod stół,
by nie pokazać wyciągniętych szponów.
- Panie, tu chodzi
o moją rodzinę – powiedział w końcu mężczyzna.
- Masz moje słowo,
że zapewnię im i tobie ochronę – odpowiedział Davlish ze skrywaną ulga.
Miał nadzieję, że
to spotkanie będzie jednak owocne.
Staruszek skinął
głową i po krótkim wahaniu otworzył usta, a z nich wypłynęły słowa. Z każdą
kolejną sekundą twarz Władcy Hell zmieniała się w przerażającą maskę.
Aż magia
wybuchła….
- Co myślałeś, że
robisz?!
Z trudem podniósł
swoje powieki i zobaczył stojącego nad nim Mathasa. Jego brat był wściekły.
Ponownie zamknął oczy.
- Co z mężczyzną?
– zapytał ochrypłym głosem.
- Jeśli się
pytasz, czy energia go rozerwała, to nie. Ale jest przerażony i na każda zmianę
o tobie krzyczy jak oszalały.
- Na Nicość.
Przecież obiecałem mu, że będzie bezpieczny.
- Ciekawie
spełniasz swoje obietnice, braciszku – warknął poirytowany blondyn.
Van podniósł dłoń
do oczu i zaczął przeklinać w myślach. Nie powinien tak zareagować. Lecz demon
był silny, a jego kontrola upadła, gdy dusza powiedziała mu prawdę. Skrzywił
swoje usta. Niech całe zło Rutenu ma w opiece cały Dwór Oliye, bo on na pewno
prędko tam zawita. A wtedy nie będzie się powstrzymywać.
- Co się stało
Vanie? – Usłyszał pytanie Mathasa.
- Przygotuj powóz.
Wyruszam w podróż, wyjadę za godzinę – powiedział, ignorując pytający wzrok
brata.
Następnie wstał z
łóżka i choć cały pokój wirował, udało mu się ustać na nogach.
- Vanie, powiedz,
czego się dowiedziałeś.
Devlish minął
Mathasa i wyszedł z komnaty. Szczęście mu sprzyjało, korytarze były
opustoszałe. Słyszał, że brat podąża za nim. Minął kolejny zakręt i czym
prędzej zniknął w swoim gabinecie. Zapieczętował drzwi mocą i dopiero wtedy
pozwolił sobie na chwilę oddechu. Podszedł do szafki i wyciągnął z niej karafkę
z czerwoną cieczą. Nalał ją do kieliszka i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
Patrzył jak płyn lśni w kryształowym naczyniu. Podniósł go do ust i wziął łyka.
Drogocenny napój spłynął w dół jego gardła.
Nadal był spięty,
wybuch magii nie odszedł na dobre. Gdzieś tam tkwiła, czekając na jego ruch.
Ale on pamiętał o kontroli. Nie mógł teraz pozwolić sobie na emocje.
Postanowił, że załatwi wszystko wolno i z lodowatym opanowaniem. Dopiero, gdy z
nimi skończy, pozwoli sobie na tryumf. Uśmiechnął się do swoich myśli. Czekała
go piękna noc. Posmakuje strachu i bólu. A krew, będzie płynąć korytarzami
Oliye.
* * *
I co o tym myślicie?
Może nie najdłuższy, ale chyba nie najgorszy. W końcu napisałam coś o Hell. Nie
wiem, czemu, ale najbardziej lubię o tym pisać, lecz zarazem najtrudniej mi to
wychodzi. Chyba, dlatego, że chcę by tam opisy, były perfekcyjne.
Rozdział po długiej
przerwie, ale musicie się do tego przyzwyczaić, gdyż tak teraz to będzie
wyglądać.
Nie pozostaje mi nic
innego, jak tylko prosić was o szczere komentarze.
Pozdrawiam:*